Kolejny weekend i znowu Beskidy. Myśleliśmy, że nie mamy już gdzie się tam włóczyć i że znamy w Beskidach każdy kamol. Nic bardziej mylnego- na szczęście!

Mąż wymyślił, że na żaden szlaczek nie wejdziemy, za to znalazł na mapach turystycznych dogodny skrawek ziemi do oglądania zachodu słońca, na dziko- bo poza szlakiem, HA!

Pojechaliśmy do samej Rycerki Górnej, gdyż z mapy wynikało, że między Halą Bułkową a Studencką Bazą Namiotową (Przysłop Potócki) jest niezalesiony teren, z wieloma dróżkami i ścieżkami.  Obok Artur wyhaczył asfalt, więc można było dosyć wysoko wjechać samochodem. Tak też zrobiliśmy, wjechaliśmy do pewnego momentu, aż do zboczy gór pokrytych wysokimi drzewami i kamieniami. Zostawiliśmy peugeota na uboczu poza drogą i wdrapaliśmy się na jeden z pagórków. 

Tak przeraźliwie wiało, że cienkie i długie świerki (tak nam się przynajmniej wydaje, że to były świerki) niebezpiecznie się wyginały. Skrzypiały, trzeszczały głośno, jakby zaraz miały się na nas zwalić, dlatego w tempie diabła tasmańskiego weszliśmy na górę. Miejsce, do którego doszliśmy wydawało się na pierwszy rzut oka- słabe. Ingerencja ludzka chyba była niewielka, trawa sięgała nam praktycznie do pasa. 

 

Udało nam się znaleźć miejsce, gdzie jednak ludzka ręka użyła piły i wycięła kilka drzew, udostępniając nam pnie jako stoliki pod obiadokolację. 

Arturo miał dzisiaj dobry dzień na różne patenty, bo wymyślił, żeby przed wyjazdem w góry pojechać sobie do naszej ukochanej restauracji sushi i na bogato wszamać ulubiony zestaw przy zachodzie słońce. Romantyk! 

 

Geniusz! 

Jak się rozgościliśmy między pieńkami to już tak głodni byliśmy, że sushi pękło w 5 minut. Baliśmy się, że imbir i sos sojowy będą fruwać, bo rzeczywiście wiatr wył srogo. W czasie jedzenia słońce zachodziło sobie swobodnie, ale szału nie było. Bardziej spektakularne było to jak szybko pochłonęliśmy rybkę. Były nawet efekty dźwiękowe w postaci łamania się drzew pod wpływem wiatru- co nas mimo wszystko trochę przerażało. 

Słońce za mgłą, wiatr hula, my najedzeni, zaczyna się robić szaro. 

No to ruszamy w dół! Nie czekamy na zmrok, bo przecież szlaku tutaj nie ma, a uciekanie przed latającymi gałęziami w ciemnościach nam się nie uśmiecha.

Schodzimy i okazuje się, że nie mamy klapki z obiektywu (zabawnie nazywanej- dekielkiem zaślepką), co nam się zdarza tak przynajmniej raz w miesiącu. Szukamy w tej metrowej trawie dobrych kilka minut ale szanse na znalezienie zguby są znikome. Dosyć szybko poddajemy się z szukaniem wiatru w polu no i wzrok podnosimy na niebo. 

A tam koncert kolorów, magenty i pomarańcze przejmują nieboskłon i atakują chmury. Wszędzie jest tak jakoś cieplej i przytulniej, od tych barw idących z góry. Aż chce się zostać dłużej (na zawsze), żeby się ogrzać w tej scenerii. Wybitny widok, kolejny cudowny zachód słońca, chociaż początkowo niemrawy przecież? 😉 

Ta natura, znowu nas skubana zaskakuje, niepowtarzalność i unikalność ulotnej chwili- nawet jeśli pogoda jest słaba, wiatr wieje z prędkością 100k/h, a ty szukasz w trawie diekielka, wystarczy spojrzeć w górę, żeby się przenieść w innym wymiar 🙂

Między przekleństwami za tę utraconą klapkę, a schodzeniem bez szlaku przy halnym łamiącym ostentacyjnie drzewo, mąż piał z zachwytu!