Kolejny weekend i znowu ruszyliśmy w Beskidy. Ponieważ są blisko, jesteśmy w stanie zrobić sobie wycieczkę w jedno popołudnie. 

Ludzie się pytają czy nam się opłaca tak wyjeżdżać na kilka godzin, a my mówimy- jasne, że się opłaca. 

Dlaczego nie pojechać na 3-4 godzinny wypad i nie wrócić w ten sam dzień? Kto powiedział, że prawdziwa wycieczka zaczyna się od rana a kończy późnym wieczorem?

W każdym razie pojechaliśmy do Koszarawy. Takiej długiej wsi w Beskidach. Już kilka razy przejawiała się w naszych tripach, za każdym razem z innej strony ją poznawaliśmy, czy obchodziliśmy. 

Nie interesuje nas odhaczanie miejscowości, szlaków czy szczytów. Po prostu szukamy idealnego miejsca na zachód czy wschód słońca i idąc cieszymy się każdym ździebełkiem trawy i wystającym kamieniem. 

Tym razem było tak samo, zaparkowaliśmy na pustej przestrzeni pomiędzy domami gdzieś we wsi, starając się przy tym nikomu nie blokować drogi dojazdowej do domostwa. 

No i prujemy na szlak. Jakieś 50 minut pod górkę to przyjemność, a nie wysiłek. Przyzwyczajeni jesteśmy raczej do całodziennych wędrówek po różych górach, dlatego kilka kropli potu na czole raczej nas bawi, nie przeraża.

Wychodzimy z lasu i pierwsze co widzimy to cudna polana, z niezłym zapleczem przygotowanym na piknik, kemping czy po prostu chill na trawce podczas przerwy w trekkingu. Drewnianą chatkę okupuje para z pieskiem to ich pozdrawiamy i ciśniemy kawałek dalej, żeby nie zaburzać prywatnej przestrzeni innych. 

Oni jednak zagadują nas skąd idziemy, dokąd zmierzamy no wiecie klasyczne pytania na szlaku. I tu następuje niezręczna cisza z naszej strony, bo ani nie pamiętaliśmy jak się nazywała wieś, gdzie zostawiliśmy samochód, ani żadnych konkretnych szczegółów z trasy. Generalnie odbąkneliśmy, że idziemy cały czas niebieskim szlakiem. 

Trochę byli zmieszani i może uznali nas za ignorantów, ale gdyby wiedzieli, że to nasza 30 wieś w tym roku w beskidach, i że każdy praktycznie ważniejszy szczyt tych gór obeszliśmy już z każdej strony i zaczynają nam się mylić te drogi, a nazwy zlewać w jedno, to by zrozumieli. 

Nie jest dla nas tak bardzo istotna nazwa, czy liczba metrów nad poziomem morza, ale liczymy na piękny zachód, przyspieszone tętno i mokre plecy haha

 

Może to się wydać komuś śmieszne, ale dopiero po powrocie sprawdzamy ile zrobiliśmy kilometrów, gdzie dokładnie byliśmy, jakie to pasmo górskie, głównie po to, żeby opisać wam trasę dokładniej, gdyby ktoś chciał powtórzyć i zobaczyć to, co my już widzieliśmy. 

Podsumowując: Jałowiec- czyli szczyt który był naszym miejscem docelowym, jest idealnym miejscem w sumie dla każdej aktywności, jaką można sobie wymarzyć podczas górskich wycieczek. Polana jest ogromna, a w każdej jej części znaleźć można miejsce na ognisko, z przygotowanymi pieńkami wokół. Jest chatka puchatka, która oferuje ławeczki w środku i schronienie.

Można tutaj jeździć na rowerze (jednego rowerzyste mijaliśmy), można rozbić namiot, bo miejsca jest w bród. Albo oglądać zachód słońca (jak my), no hulaj dusza piekła nie ma!