Warto wspomnieć na początku tego posta, że Norwegia i to przemierzana na dziko, była dla nas zupełną nowością. Pierwszy raz tak daleko od domu, spanie w dziczy, w namiocie, to wszystko było dla nas abstrakcją.

Przede wszystkim baliśmy się rozbijać gdziekolwiek, dlatego mnóstwo czasu zajęło nam szukanie noclegu, a w kraju Wikingów była to sprawa drugorzędna. Nikt nie przejmował się namiotami na polance, przy drodze, na skale, na plaży, na lodowcu…

Przez naszą polską przezorność i pewne opory, wymyślaliśmy cuda na kiju ;p

Przez to też spaliśmy dwie noce w samochodzie, zrezygnowaliśmy ze spania z widokiem na lodowiec i byliśmy wystraszeni gdy obok naszego obozowiska znaleźliśmy żużyte naboje…

Brzmi to tak jakby Norwegia nie była udaną wyprawą, a było wręcz odwrotnie, mimo kilku przeszkód. 

Co było niesamowitą rekompensatą, za drobne niedogodności? 

-Kąpiel w wodospadzie przy drodze Troli

-Ostatnia noc na prywatnej plaży w zatoczce przy blasku ogniska

-Posiłki z widoczkiem

-Trondheim i szaleństwo na placu zabaw

-Kąpiel w oceanie (cieplejsza niż w polskim Bałtyku)

-Góry bez szlaków, tabliczek, ludzi 

-Hobbitony i drewniane suszarnie ryb

-Zjawiskowe rorbuer- czyli tradycyjne drewniane domy rybackie

-Gościnność i uprzejmość Norwegów- BEZCENNA!