Wybraźcie sobie: Toskańskie wzgórze, przyjemny las, szyszki, a w lesie- ogromny stary kemping, z domem, który niegdyś pewnie był częścią inwentarza winnicy, teraz pozostałością po zamierzchłych czasach…..

Wszystko wydawało się od 80 lat nietknięte, sprzęty zostawione na ziemi tak jakby chwilę temu ktoś ich używał, porośnięte trawą zabudowania ze stołówki. Klimat grozy, ale dla nas był to najlepszy możliwy scenariusz na świecie. Uwielbiamy takie miejsca,  spoza przewodnika turystycznego. Optymistycznie nastawieni po wspaniałym noclegu postanowiliśmy zakończyć włoski wypad na grubo- czyli FLORENCJA w środku lipca!

Kto nie ryzykuje, ten szampana nie pije, dlatego ruszyliśmy z rańca na wojaże. Nie było najgorzej, parking z dala od centrum zlokalizowaliśmy dosyć łatwo i w kilkanaście minut byliśmy już na Placu Michała Anioła. Jako laicy nie jesteśmy podnieceni każdym kościołem, katedrą i obrazem, co to to nie! Ale nie przeszliśmy obojętnie obok katedry Santa Maria del Fiore, czy Baptysterium San Giovanni. W moim mężu pierwszy raz zauważyłam potrzebę kontemplacji ze sztuką, a nie z naturą. Florencja jako stolica Toskanii była wspaniałym zakończeniem wakacji, tym bardziej, że jeszcze udało nam się zjeść pyszne spaghetti za niewielką w sumie kwotę.

Nie wspominałam wcześniej, że nocleg planowaliśmy ponownie w tym samym miejscu- kemping Collina 1. Zahaczyliśmy oczywiście o nasze skałki z naturystami, kąpiel w morzu i ostatnie promyki słońca. 

Najgorsza dla nas sprawa, jeśli chodzi o zażalenia dotyczące włoskiej mentalności i zwyczajów- to ich beznadziejna sjesta ;p

Cieszymy się ich wolnymi godzinami poobiednimi, rozumiemy upał i przygotowanie się przed nocnym najazdem turystów, ale na boga! Jesteśmy głodni o tej 15 🙂 Po mało owocnym szukaniu jakiejkolwiek knajpki, poszliśmy do marketu, a ser owoce i ciasteczka z winem uporały się z pierwszym głodem. Dopiero wieczorem było nam dane zjeść porządnie, a nawet i deser wsunęliśmy z kawką.

Piękna noc, ostatnia we Włoszech i znowu bezsenna. Fajnie jest spać na zadupiu, w lasku toskańskim bez towarzystwa ludzi, chyba, że dziki przechodząc liche ogrodzenie obwąchują ci namiot z każdej strony. Nie uwierzycie, ale byliśmy bezradni, samochód oddalony o kilka metrów, brak jakichkolwiek ostrych narzędzi, zostały nam jedynie telefony. W sumie to właśnie komórki nas uratowały, bo skorzystaliśmy z jakiś youtubowych filmików i głośnych dźwięków, żeby  przepędzić bestie. Udało się, dziki uciekły, ale napędziły nam  ogromnego pietra. 

Trochę słabo, że musieliśmy po nieprzespanej nocy i akcji z dzikami  wracać do domu około 1500 km. 

Wszystko wynagrodziła nam jednak ostatnia miejscowość włoska, gdzie planowaliśmy ostatni posiłek, a w której to podobno urodził się sam Leonardo Da Vinci. Miejscowość, zaskoczę was pewnie, nazywała się przewrotnie- Vinci i zrobiła na nas ogromne wrażenie. Nie architekturą, nie cudownymi krajobrazami, ale urzekającą gościnnością. 

Mała restauracja na rynku, parasole, obrusy w kratkę. Gospodarz z należytym brzuszkiem obsługuje wszystkich osobiście. Proponuje winko, wodę i swoje najlepsze specjały. Po daniu głównym nie przyjmuje odmowy co do kawki 🙂 Trafiliśmy do istnego raju. Na koniec siłuje się z nami co do napiwku i nie chce pieniędzy za kawę? Cieszymy się, że taki wizerunek Włochów i ich kraju pozostał nam w pamięci na sam koniec i z nim już wróciliśmy do Polski.