Te włoskie szalone wakacje nie były wcale przemyślane i zaplanowane ;p Stwierdziliśmy, że jedziemy na południe ile się da, tak żeby potem zdążyć do Polski przed końcem urlopu.

Planowaliśmy, że ostatnim przystankiem będzie Rzym, ale okazało się, że po drodze są ciekawsze rzeczy do zbadania, dlatego zostaliśmy przy Toskanii.

Udało nam się zwiedzić jedne z najbardziej chodliwych włoskich miejsc: Piza i Florencja. Z dzisiejszej perspektywy śmiejemy się z samych siebie i już teraz wiemy, że ominęlibyśmy te miejsca, ze względu na porę, gęstość zaludnienia, temperaturę. No ale wtedy….

Pizę przyszło nam zwiedzać najpierw, bo była pierwsza na trasie z północy. Wjechaliśmy do miasta w granicach rannych godzin przy nieprzyzwoicie wysokiej temperaturze. Pierwsza myśl z rana dla nas to: KAWSKO! W końcu to Włochy, małe espresso na start to klasyczny must-be. Parking ogarnięty, lecimy na nóżkach wzdłuż pięknych brukowanych uliczek. Udało nam się znaleźć przeuroczą kawiarenkę z widokiem na Krzywą Wieżę- idealnie.

Ja- filolożka, wzięłam sobie za punkt honoru, żeby mówić we Włoszech po włosku. Na studiach przez 3 lata się uczyłam tego, w teorii, najprostszego języka świata.

Postanowiłam zagadywać barmanów, kelnerów, parkingowych po włosku, a z tyłu głowy miałam przygotowaną wersję angielską 😛 

O zgrozo, ile było nieporozumień przez ten mój nieszczęsny włoski. Zamawiając jedzenie, czy kawę nigdy nie udało mi się dobrze trafić. Zamiast gorącej americano, było podwójne espresso z lodem?….Zamiast pyszności pomidorowych, makaron z anchois i grzybami. Po tej wyprawie już wiem, żeby ostrożniej operować językiem i ewentualnie dopytywać, jeśli nie pamiętam z czym był ten makaron Putanesca…

Wracając do Pizy, po lodowatej kawie, która koniec konców nie była najgorsza, ruszyliśmy na Wieżę. Rzeczywiście- jest krzywa jak pieron. Zbliżając się do Piazza del Duomo zobaczyliśmy kompleks budynków: katedrę, baptysterium, kampanilę czyli naszą “Krzywą Wieżę”, oraz cmentarz. Wszędzie były dzikie tłumy! Kłębiły się wokół każdego z cudów architektonicznych. Artury (czyli my) wykombinowały jednak jak się pozbyć tłumów 😀 

Zapłaciliśmy bodajże 2 euro na głowę i postanowiliśmy wejść na mury miasta, które obiegały Piazza del Miracoli. Okazało się, że mury te ciągną się dalej….Obeszliśmy prawie całe miasto oglądając wszystko z góry, bez ludzi, bez japończyków z aparatami 😉 poczuliśmy ogromną ulgę i satysfakcję, że można jednak zwiedzać miasta, które rocznie odwiedzają miliony, na swój własny, spokojniejszy sposób 😉 

Po drodze już się zastanawialiśmy, gdzie będziemy spać, bo poprzedni nocleg okazał się za bardzo wybuchowy haha. W necie znaleźliśmy świetny kemping na wzgórzu. Około dwóch kilometrów dzieliło go od wybrzeża, dlatego gdy zobaczyliśmy hipnotyzujące klify i kolor morza, musieliśmy zrobić przystanek. Calafuria, tak nazywał się region- to Włochy w pigułce. Kręte zawijasy zamiast dróg, niebiańska pogoda, ciepłe morze i skały. Wszystko jak z google maps, oprócz tych kilku golasów na skałkach, szukających krabów…;)