To było do przewidzenia, nocka na Hali Jaworowej była kwestią czasu- czyli roboczy tydzień odczekaliśmy po bożemu, żeby w weekend znowu wyruszyć na wojaże.

Tym razem wypad był zgoła inny, różnił się diametralnie od poprzedniego tripa do Brennej. Trasa na parking nie uległa zmianie, ale już po zamknięciu drzwi z auta wiedzieliśmy, że będzie grubo.

Po kilkanaście kilo obciążenia na pojedyncze plecki (nie wiemy, czy można tak plecy dookreślić), godzina 17, 25 stopni w cieniu. Ale skoro przyświeca nam motto: GO BIG OR GO HOME, nie istnieje opcja odwrotu i marudzenia. 

Ciśniemy pod górę w ekipie trzyosobowej:  Ja*Dominika, Arturo, Bartek (kompan od najbardziej zwariowanych tripów). Pot leje się strumieniami, nóżki biedne drepczą po kamieniach, plecak waży tonę. 

Niestety- czy wybieracie się na kilkudniową wycieczkę, czy jednodniową- jeśli chcecie spać pod chmurką nie może wam zabraknąć namiotu, śpiwora, karimaty, jedzenia, picia. Dlatego obciążenie nie różni się bardzo w kilogramach, czy to jedna noc, czy kilka. My jak paniska zabraliśmy ze sobą kuchenkę, kawę, herbatę, wodę do gotowania…..Kawa o wschodzie i zachodzie musi być, a za luksusy się płaci (własnym kręgosłupem jak się okazuje).

Na szczęście ta trasa nie jest wcale wymagająca bez obciążenia i zaledwie godzinna, dlatego odliczaliśmy każdy centymetr i pocieszaliśmy się, że już za tym winklem koniec i polanka będzie 🙂 

Docieramy i co?  No słabo, bo każdy zaciszny kąt zajęty przez koczujących tam ludzi, zasadzających się na rozbicie obozu. Nie szkodzi, rozbijamy się przy pamiętnym płotku w wysokiej trawie, z cudownym widokiem na góry i ogromny dąb. Okazuje się, że nikogo z naszej miejscówy nie widać, zupełnie jakbyśmy tam byli sami. Rozbijamy obóz, jemy pomidorowe z knorra, wcinamy batoniki, zupełnie jak za młodzieńczych lat. Zachód jest cudny.

Zmęczeni idziemy spać, żeby wstać przed wschodem i usadowić się na trawce, poczekać na projekcję filmu, którego reżyserem jest natura i wszechświat. 

Po pięknym początku dnia,  pora na śniadanko (najlepiej jest ze sobą brać kanapki, kabanosy, batoniki, orzechy, jeśli ktoś robi tylko krótką wycieczkę, a nie ma na podorędziu busa z lodówką, a jedynie plecak i własne lędźwie).

Zmęczeni i dotlenieni aż nadto łatwo dajemy się skusić drzemce. Po niej jak nowonarodzeni  oddajemy się słodkiemu lenistwu na polance. Plan ambitny, żeby zrobić sobie trasę około 4 godzinną i wrócić na parking do samochodu, jednak mnie i Artka dopada taka alergia, przez te wysokie chwasty, że nie jesteśmy w stanie się zdobyć na wielki wysiłek. 

Około godziny 11 po złożeniu taboru, cyganeria schodzi na dół na parking, żeby uniknąć tłumów i upału. Trafiamy w 10, bo jadąc już w samochodzie mijamy pielgrzymki piknikowe, całe rodzinki z wózkami i tobołami. Każdy ma prawo skorzystać z dobrodziejstw natury, ale my jednak unikamy takich cyrków i karawanów. Lubimy to robić po swojemu. 

Gdyby ktoś chciał nauczyć się planować krótsze i dłuższe tripy bez ludzi, a z równie dużą satysfakcją i przyjemnością, niech zagląda do nas częściej!