Nadchodzi weekend, zbieramy się na tripa. Słowacja? W jeden dzień? 

Oczywiście, że to świetny pomysł. Z Bytomia do miejsca docelowego mamy 2,5 h  Jednak doskonale wiemy co zrobić, żeby wykorzystać dobrze czas podczas podróży- ja robię za audiobooka, słuchamy muzyki, snujemy plany na przyszłość, dyskutujemy, kłócimy się ;p no takie tam małżeńskie sprawki. 

Na śląsku zostawiamy umiarkowaną zimę bez śniegu, Słowacja za to wita nas mrozem. Ale jesteśmy przygotowani, jedzenie, picie, zimowe galotki i w drogę. 
Miejsce docelowe-> Wielki Krywań ( słow. Veľký Kriváň)-najwyższy szczyt pasma górskiego Mała Fatra w Centralnych Karpatach Zachodnich. Okazuje się jednak, że w miarę gdy przemierzamy zielony szlak, aż do czerwonego, śniegu robi się po pas i to bez zbędnej przesady! Trochę błądzimy, bo w lesie oznaczenia szlaków nie są zawsze widoczne i dochodzimy do takiego momentu, że nie jesteśmy w stanie iść dalej żlebem w śniegu. Zewsząd zjeżdżają snowboardziści i narciarze, a my brniemy naprzód ledwo zipiąc. Zrezygnowani chcemy się poddać, bo wiemy, że coś jest nie tak. 

Arturo szuka szlaku, z którego zboczyliśmy i wreszcie go odnajduje. Już lekko podłamani, czujemy że nie wejdziemy dzisiaj na szczyt, idziemy dalej ale z nietęgimi minami. Coraz wyżej i wyżej, ciągniemy się trochę jak smród po gaciach.  Jak zwykle mówię mężowi, że możemy odpuścić czasem i nie musimy przejść całych Karpat w jeden dzień….Ale dla niego to sprawa honoru, oscylującego wokół powszechnego syndromu- samca alfa. 

Wracając do trasy, jest mega wymagająca ze względu na nieogarnione połacie śniegu, w którym grzęźniemy. Widzę, że mój mąż po raz pierwszy nie daje fizycznie rady :O Ale oboje się mobilizujemy i po jakiś 3h mordęgi osiągamy szczyt. Upragniony, oblodzony i mroźny jak cholera. Jest jednak słoneczko, błękit nieba i wiadomo: nic już dzisiaj nie potrzeba. 

Z powrotem droga też daje nam popalić, bo zamiast głównym szlakiem schodzimy sobie na tzw pałę. Niby nic, lekko zbaczamy z trasy, a jednak strach obleciał, bo śnieg osuwa się tu i ówdzie.  Góry znowu pokazują, że nie warto chojraczyć i pokory trochę okazać trzeba! Wystraszona wracam szybciutko na właściwy szlak i grzecznie już schodzimy z bananami na twarzach 🙂 

Byliśmy bardzo dumni z tego szczytu, chociaż to tylko 1709 m n. p. m, jednak warunki tego dnia i ten przeogromny śnieg dał nam popalić. Późno w nocy przyjechaliśmy do domu, nie czuliśmy nóg, bo ciężkie i zakwaszone, ale te 24h wykorzystaliśmy w pełni i ponownie odpowiadamy wszystkim malkontentom: TAK JEDNODNIOWA SŁOWACJA SIĘ OPŁACA!