Mieliśmy cel na drugi dzień wycieczki. Mittagskogel- o wysokości 2 145, ale nieznacznej trudności, co do wejścia.

Skoro był to symbol Karyntii (to region, w którym aktualnie się zatrzymaliśmy i który zwiedzaliśmy) – no to nie mogliśmy go pominąć.

Był to szczyt na granicy Słowenii i Austrii, co jeszcze bardziej nas intrygowało, poczucie wyobcowania się nasiliło. Polska była daleko….

Ale w górach zawsze jak w domu- dlatego bez zastanawiania się ruszyliśmy.

Nie powiemy, że był lajcik, bo szliśmy kilka dobrych godzin po śniegu pod górkę- nóżki lekko paliły, tym bardziej, że dawno nie byliśmy na porządnym trekingu. Słoneczko grzało, jedzonko w plecaku to ciśniemy pod górę ile pary w nogach.

Zobaczyliśmy urocze obozowisko, z chatką puchatka, dla potrzebujących, ławami, punktem widokowym, all inclusive normalnie.

Postanowiliśmy zdobyć ten szczyt jeszcze o przyzwoitej porze, jednak w czasie wspinania się, kiedy doszliśmy na tzw. Mały Mittagskogel okazało się, że my w zupełnie innym miejscu jesteśmy i wejście z tej strony, w warunkach zimowych na szczyt to nie najlepszy pomysł.

Może gdybyśmy byli bardziej doświadczeni, a my raki na nogach po raz pierwszy….Odpuściliśmy, bo góry to przede wszystkim pokora i schowanie ego do kieszeni. Widziałam, że Artur potraktował to jako porażkę, ale oboje stwierdziliśmy, że to świetna przecież okazja, żeby przyjechać tu ponownie!