Po trzech dniach podróży, wymięci, spoceni,  powykręcani w aucie wreszcie dotarliśmy do wymarzonego celu, którym były Lofoty, czyli archipelag ciągnący się na Morzu Norweskim od strony północno- zachodniej. 

Po dotarciu do wybrzeża, gdy zobaczyliśmy ten lazurowy kolor morza i skały z niego wystające nie dziwiliśmy się, że Lofoty nazywane są Karaibami Północy. 

Było coś niesamowitego w połączeniu lodowego wiatru, który nas owiewał, słońca które paliło i……renifera, który się w nas wpatrywał! 

Siłą rzeczy opuściliśmy już zajętą wyspę i szukaliśmy dogodnego miejsca na drzemkę, piknik, prysznic. 

Po kilkunastu minutach znaleźliśmy idealne, zalesione i oddalone od drogi miejsce, z niezliczonymi połaciami pięknej trawki i piaszczystym zejściem do wody. 

Jednak emocje i ekscytacja zamroczyły nam mózgownice i nie zauważyliśmy przy wjeździe na wyspę tabliczki z napisem: TEREN WOJSKOWY…

Niestety prawdziwe faux pas nastąpiło gdy beztroskich i w negliżu zatrzymali i wylegitymowali nas wojskowi, którzy zauważyli samochód cudzoziemców zaparkowany na poboczu. Grzecznie bo grzecznie, jednak wypędzili nas z edenu, a nam przyszło znowu ładować toboły do auta. 

Po jakimś czasie znaleźliśmy bardzo dobre miejsca na nocleg i jak się później okazało najlepsze ze wszystkich naszych miejscówek w Norwegii.