Pierwsza noc i pierwsze wrażenia nie były zachwycające. Odzwyczajeni od spania w namiocie, wstaliśmy dosyć połamani.  Chociaż spaliśmy na wystarczająco grubych materacach, nasze śpiwory były raczej liche.

Potrzebowaliśmy chwili na ogarnięcie, zrobienie śniadanka, kawki i ubrania się. Naszym prysznicem były butelki z wodą podgrzewane na kuchence gazowej, dlatego przydział był dosyć ograniczony. Prawdziwym rarytasem okazał się być składany prysznic, który dawał nam poczucie odrobiny prywatności. 

Co do reszty, o intymności nie mogło być mowy, bo wszystko robiliśmy wspólnie, a każdy z osobna nauczył się zajmować czym innym, by pakowanie i rozpakowywanie obozu było sprawne i w miarę możliwości przyjemne. W skład naszej ekipy wchodziliśmy my- Artur i Dominika, oraz nasi przyjaciele Bartłomiej i Dominika nr2. Ale o samej ekipie później…

Drugi dzień na norweskich Lofotach był dosyć ciepły, ale bez szału. Jeździliśmy właściwie bez celu, zatrzymując się przy każdym ciekawszym widoczku. Nie byliśmy pod presją, co zapewniało komfort psychiczny. Jednak gdy nadeszły godziny wieczorne, a my głodni dalej krążyliśmy w poszukiwaniu noclegu, przestało być fajnie.

Zaczęliśmy na siebie warczeć i marudzić co do miejsca spoczynku. Każdy miał inny pomysł. Jednemu nie pasowało odludzie i brak żywej duszy, drugiemu kilka namiotów na polance. Kiedy nie mieliśmy już wyjścia rozbiliśmy się przy rzece. Jak się okazało w środku nocy, rzeka była częścią morza, które w trakcie naszego spania niebezpiecznie się do nas zbliżyło. Innymi słowy nastąpił najzwyklejszy w świecie przypływ….

Na szczęście nie zmoczyło nas wcale, jedynie nastraszyło 🙂