Kiedyś Tatry i województwo Małopolskie było przez nas często odwiedzane. Przynajmniej 3 razy roku musieliśmy jechać w góry, spać w schronisku, poszwendać się z ciężkim plecakiem. 

Ten rok jest inny i dziwny nawet pod tym względem. Nie weszliśmy ani razu na tatrzańskie przełęcze i szczyty, chociaż tak je kochamy.  W zasadzie albo pogoda nam nie odpowiadała, albo tłum ludzi napierał na szlaki, albo po prostu mieliśmy inny pomysł na wyprawę. 

Koniec końców zachciało nam się tej Małopolski. Arturo wynalazł wypłaszczone wzniesienie zwane Grandeusem, z którego mogliśmy podziwiać panoramę Tatr, Pienin i Gorców w tym samym czasie (ten człowiek dostaje spazmów widząc swoje ukochane Taterki, jak je zwykle nazywa) 

 

Szybko poszło, byliśmy już na miejscu zadowoleni z siebie, że jest dopiero po 16. Ale zabawa trwała jeszcze długo zanim nie dotarliśmy do miejsca docelowego.

Otóż nasze miejsce do spanka Grandeus (795 m n.p.m.) nie było takie łatwe do zdobycia. Co innego wejść na niego, a co innego wjechać cieżkim Volkswagenem T4. Mieliśmy kilka prób i w większości rezygnowaliśmy, zawracaliśmy dla własnego bezpieczeństwa. Było ciemno, nie znając terenu i możliwości naszej maszyny, nie możemy tak ryzykować, nie warto……Po kilku razach udało nam się wjechać, jednak z trudem, gdyż busik pływał i ślizgał się na trawie jak szalony. Przerażeni i spoceni zaparkowaliśmy na samiutkim środku pola, nie widząc już kompletnie nic oprócz cudownej drogi mlecznej.

 

Ja jako zmarzluch wskoczyłam do ciepłego busika i czytałam, oglądałam Insta, nadrabiałam stracone kalorie, za to Artur biegał po polu jak kozica i obfotografowywał cały świat….

W tym roku zdecydowanie stwierdzam, że znaleźliśmy nowe pasje (uzależnienia) Ja zatapiam się w pisaniu i mediach społecznościowych, za to mój mąż został fotografem. To jak bardzo przykłada się do swojego nowego hobby jest niesamowitą sprawą, a efekty z dnia na dzień robią się coraz bardziej zdumiewiające. 

 

Mimo wszystko trochę spietrani (jeszcze nie przyzwyczailiśmy się całkiem do nocek na dziko w samochodzie, chociaż to zdecydowanie bezpieczniejsza i wygodniejsza opcja w stosunku do namiotu) poszliśmy spać.

Rano przywitał nas widok morza mgły w górach, albo góry w chmurzastych mgłach (jak zwał tak zwał, widok był oszałamiający)

Otworzyliśmy nasz mały karawan i w samych skarpetkach siedząc w dresie piliśmy sobie kawusię. 

Dla takich chwil warto było spędzać godziny przy tym aucie, wydać tysiące złotych i nie spać nocami, przemierzać setki kilometrów, właśnie dla tych poranków. (Ten Grechuta miał jednak rację) 

Trudno było uwierzyć, że listopadowe słońce może parzyć. Długie godziny zeszły nam na tej sielance, w tym cudownym miejscu, w tym edenie ziemskim. 

Ale wiadomo jak to my, znużyliśmy się idealnym obrazkiem, było aż za błogo, zemdlił nas ten perfekcyjny stan (bo perfekcyjny to jednak nudny).

Dlatego ruszyliśmy w poszukiwaniu przygód, a pierwsza czekała już za rogiem, i nie było to nic wzniosłego i ciekawego, a zapieczony ręczny- o prozo życia, trzeba było pozostać w tamtej idylli…

No nic powolutku jakoś zjechaliśmy, ślizgając się po trawie, paprając w błocie i co rusz gdzieś utykając kołami w glinie…..

Zjechaliśmy na bezpieczne drogi, bardziej cywylizowane, cali  brudni(wliczając busika) nieogarnięci, ale w jednym kawałku 🙂 

 

Widzieliśmy już wcześniej, że Niedzica położona była około 15 km stąd, dlatego grzechem byłoby nie skorzystać z widoku jeziorka i zamków. 

Niestety słoneczna niedziela przyciągała rzesze osób, dlatego pikniki (rodzinki z dziećmi) wszędzie się wałęsały. No przecież każdy ma prawo łazikować, tym bardziej przy szalonej Koronie, która nas wszystkich blokuje i uziemia.

Nie podobało nam się jednak przebywać wśród ludzi (niedzielnych amatorów turystyki) dlatego jeździliśmy szukając pięknej panoramy na zachód. Idyllo wróć! 

Zamki Czorsztyńskie zobaczyliśmy chyba z każdej perspektywy i strony. W końcu znaleźliśmy idealne miejsca na zachodzik z jednym jedynym kamperem oddalonym od nas o przyzwoitą odległość. Zaparkowaliśmy i jeziorko rozciągało się przed nami, a zamki kąpały w słońcu. 

 

Pyk czajniczek i już sobie gotujemy wodę na kawkę z widoczkiem. Triumf nie trwał jednak długo, książki doczytać nie można było, bo ludzie tamtędy przejeżdżający (głównie rowerzyści prujący na szlaku rowerowym) widząć dwa kampery i pikniczek zatrzymywali się masowo i dopiero wtedy zaczynali zauważać widok….

Często obserwujemy ludzi z boku i jak się okazuje, oni nie patrzą. Biegną, idą, jadą i nie patrzą, nie widzą tych cudów, które codziennie można w Polsce spotkać. Pytają się nas potem, czy to w Polsce takie zdjęcia robimy? czy to jakiś retusz ciężki? Nie nie, wystarczy po prostu otworzyć oczy i się pogapić trochę.

Skończyło się tak, że tłum ludzi zjechał się wokół, a my z rozpaczy pobycia z małopolską naturą pognaliśmy w dół, z górki na pazurki, bliżej wody, bliżej zamczysk. Poszliśmy na stronę, a co!

Pięknie było, pusto, spokojnie, dziko. Wykorzystaliśmy lenistwo i wygodę ludzi, żeby zakończyć ten dzień sam na sam z naturą, chociaż na chwilkę wskoczyć do tego sielskiego obrazka i napawać się widokiem…