Plan był prosty: jedziemy w Tatry! 

Według naszych przewidywań pogoda miała być idealna, a wiatr i chmury nie mogły być zagrożeniem dla udanego weekendu 🙂  Rzeczywiście wszystko szło zaskakująco gładko. Aż za dobrze…

Wyjechaliśmy ze śląska Novembusem w sobotni wieczór i przed Palenicą zaszyliśmy się na nocnym opuszczonym placyku, żeby zażyć nieco snu. Pobudka o 4 i ciśniemy na szlak, żeby jak najwcześniej ruszyć na Morskie Oko :O 

Ku naszemu zaskoczeniu parking na Palenicy był już nieźle zapełniony! Nie ważne, szybka szamka, kawka, herba do termosu i ruszamy z czołówkami. Fajnie się szło, bo tak raźnie. Blade światło przed nami, migawki za nami i czuliśmy się jak we wspólnocie, która zmierza w jednym kierunku. No tak w zasadzie było! 

Klasycznie: godzinka i 40 minut zajęła nam nieciekawa droga asfaltowa do Morskiego, które z ulgą przywitaliśmy. Niestety było nienaturalnie ślisko. Skały pokrywała poranna szadź, która niezauważona mogła poskutkować połamaniem kończyn. Kije były pod ręką, to poszły ostro w ruch, tak, że po kilku minutach zgubiłam wszystkie gumeczki, które przylegają od spodu do sprzętu. Co tam kije, kiedy zaraz ja stracę równowagę, bo czuje się jak słoń na wrotkach. 

No ale tempo trzymaliśmy dobre, o 8:15 byliśmy nad Czarnym Stawem pod Rysami. Droga w prawo wiodła na Mięguszowiecką przełęcz pod Chłopkiem, na lewo były Rysy. Nie mieliśmy Rysów w planach, nie dzisiaj. 

Tabliczka informowała o niespełna 2 godzinach i 10 minutach. Serio? Tylko tyle? Byłam przygotowana na kilkugodzinną wspinaczkę. 

Stanowczo za gładko i za szybko przychodził nam każdy etap….Śliskie i podstępne te Tatry, trzeba uważać. 

Ciśniemy pod górę, większość ludzi podejmuje dzisiaj Rysy, a jedynie kilku osobników zmierzało tam, gdzie my. 

Idzie się świetnie, trochę wilgotno, w cieniu mroźno, ale przyjemne uczucie ciepła rozlewa się po plecach kiedy idziemy, powodując, że są już mokruteńkie od tego ciepła. Znamy to i lubimy, byle wyżej, jeszcze, jeszcze do góry. Został kawał drogi.

Wysiłek był w sam raz, zero oznak zajechania, nóżki w porządku. Ale coś mi nie pasowało. Dziwne uczucie lęku, ciarki przeszły mi po karku i już nie mogłam się cieszyć tym wspinaniem…

Co jest? Czemu się boję? Czemu mam opory? Czuję, że nie powinnam tu być. Pocą mi się ręce, jest mi źle! Niestety, mój niepohamowany lęk wysokości daje o sobie znać. 

Zazwyczaj jestem w stanie go uśpić i oszukać umysł, że tu wcale tak wysoko nie jest. Przecież jestem bezpieczna. Niestety nie tym razem. 

To nie tak, że ja pierwszy raz byłam na takiej wysokości. Tatry już zaliczyliśmy z różnych stron i na różnych poziomach: były Rysy, Świnica, Zawrat, Szpiglasowy, tam wcale niziutko nie było. Była Mała Fatra na Słowacji i austriackie Alpy! No właśnie Aply. W tym cały problem…kiedy utknęłam na pokrywie śnieżnej i nie mogłam się ruszyć, a mój mąż dyndając na kosodrzewinie mnie wyciągał….Od tamtej pory nie byliśmy na takich wysokościach w górach, żebym się mogła przekonać, że pozbyłam się tego paskudnego, niewalającego lęku. Jednak on nadal jest 🙁 

Niestety tripy, góry, podróże nie zawsze są kolorowe i cudowne. To nie tylko te idealne instagramowe fotki i sielankowe podróżowanie w vanie. Zdarzają się także paskudne momenty, o których nie chcemy mówić w mediach społecznościowych: Kiedy nie dajemy rady, padamy na twarz, szukamy noclegu godzinami i już nam się odechciewa tej wycieczki.

Dzisiaj będzie trochę o tych ciemnych stronach podróżowania i o lęku, który często nam towarzyszy w trasie i jest nieodzownym elementem naszych wyjazdów. Bo to przecież główny element życia, a życie jest podróżą i podróż jest życiem. 

Wracając do Tatr, musiałam się poddać 🙁 Byliśmy już tak niedaleko celu, tak blisko szczytowania w naszych kochanych górach. Nie mogłam, popłynęły łzy, poddałam się. Najbardziej jednak było mi żal patrzeć na męża, ale nie dlatego, że sobie nie zaliczył szczytu, nie nie. Raczej dlatego, że wystraszył się i posmutniał przez mój lęk i czując odpowiedzialność za nas dwoje, nie był już szczęśliwym człowiekiem gór 🙁 

No nic, szybko zadecydowaliśmy, że schodzimy do bezpieczniejszego miejsca. Postanowiliśmy, że Arturo zaliczy szczyt, a ja sobie grzecznie poczekam na wypłaszczeniu. Musiałam się uspokoić, ochłonąć. 

Szybko pożałowałam tej decyzji, bo człowiek, który przebywa na wysokości ok. 2000 metrów n.p.m nie podejmując aktywności fizycznej szybko wychładza organizm. Więc po chwili już szczękałam zębami z zimna. 

Nie minęło może 5 minut, a grupka osób razem z moim Artkiem, w charakterystycznej żółtej kurtce, zaczęła schodzić i się cofać.

Okazało się, że kilka metrów powyżej wysokości, na której zrezygnowałam z dalszego wchodzenia, skały były na tyle oblodzone, że w sumie większość ludzi zrezygnowała…

O ironio, takie to życie jest przewrotne. Bolało mnie, że muszę zejść, poddać się, a tymczasem inni też musieli. Z górami nie ma żartów!

Taka przejściowa, listopadowa pogoda w Tatrach to w zasadzie loteria. Nie ma śniegu, jeszcze sroga zima nie pokryła wszystkich szczytów, ale nie jest to już lato. Skały są śliskie, zamarznięte, czasem pokryte drobnym śniegiem, są mokre, niewidocznie mokre…

Przypuszczalnie nawet nasze raczki w plecaku dałyby radę, ale mój Artur nie chciał bardziej już kusić dzisiaj losu i zawrócił…..

Byłam zadowolona z finału tego naszego zejścia. A schodziło mi się cudownie, odzyskałam pewność siebie, do wysokości przyzwyczaił się mój organizm i głowa, więc dziarsko parliśmy do przodu.

Pod Czarnym Stawem było już na tyle ślisko, że założyliśmy raczki i dosłownie biegliśmy wokół Morskiego Oka. Tak pewnie się poczułam i tak ochoczo pouczałam ludzi wokół, że koniecznie w taką pogodę potrzeba czegoś więcej niż new ballance’ów, że na ostatniej skale przez schodami prowadzącymi do schroniska, zaplątałam się we własne raczki i ostentacyjnie padłam na skałę….

Może odrobinę zbyt dramatycznie, nie podniosłam się od razu, chciałam się trochę poużalać nad sobą. Przecież emocji się nazbierało na małe przedstawienie 😉 

Trochę smutna, zawstydzona, a przede wszystkim wkurzona na te moje koślawe kulasy wstałam i próbowałam się porozumieć z mężem, że nic nie połamałam i nie skręciłam, jedynie mocno obiłam oba kolana i rękę. Ale wszystko pozostało na swoim miejscu. 

Wiecie co? Jedni zaliczyli by ten weekend do beznadziejnych i nieudanych, bo przecież nie weszliśmy na szczyt. Śliskie skały odebrały nam całą radość z chodzenia, a mój własny strach pozbawił mnie swobodnego obcowania z górami, na koniec sprowadzając mnie do parteru 😛  Jednak my byliśmy zadowoleni. Weekend zaliczamy do pouczających i udanych. Była to niezła karykatura nas samych  

W górach jesteś zdany na siebie i szczęście, które może Ci dopisać lub też nie. Możesz być najlepiej przygotowanym i doświadczonym wspinaczem, ale musisz umieć zrezygnować, nawet kilka metrów przed szczytem. A samej czujności nie można tracić, nawet po zejściu z najwyższych wzniesień. Szczególnie jeśli ma się dwie lewe nogi i niewiele pokory w sercu….

Pomimo tylu różnych emocji i ogromnego lęku, który mnie sparaliżował na pytanie Artura: Czy jeszcze kiedyś zdołasz pojechać w Tatry wysokie? 

Odpowiedziałam: Zaliczymy ten szczyt w lato, bo nadal kocham te góry! 

PS Nawet nie mamy fajnych kadrów z tego weekendu, bo słońce było wszędzie, ale wysokie mury Tatr je przez większość dnia od nas odgradzało haha

Wbijajcie na naszego instagrama i facebooka, tam znajdziecie wiecej fotek, relacji z wypraw i nie tylko  :)))