Myśleliśmy, że Beskidy zostały przez nas doszczętnie zdeptane i znamy je z każdej strony. 

Jednak szybko zmitygowaliśmy się i skarciliśmy za krótkowzroczność. Z każdym wyjazdem odkrywamy kolejne szlaki i zawsze te góry zaskakują nas nowością. A to właśnie na kochane, stare Beskidy stawiamy mieszkając na śląsku, mając niewiele czasu na dojazd i eksplorację podczas weekendu. 

Kierunek Brenna, auto zostawiamy na parkingu i kierujemy się w stronę lasu. Na miejscu pustki, co sprawiło, że marzyliśmy o spotkaniu chociażby leśniczego, czy lokalnego rolnika, cokolwiek! 

Spacer odbył się bez przeszkód. Z każdego krzaka i dziury w ziemi dobywała się życiodajna woda. Było dosyć bagnisto, mokro i duszno. Koszulki lepiły nam się do ciała, ale tak właśnie poznajemy, że oto wkroczyliśmy na szlak. 

Fajnie tak chodzić, jakby po prywatnym lesie, z prześwitami cudownego słońca w koronach drzew.

Doszliśmy na Jaworową i znowu miłość! Każdy powinien zobaczyć sobie niegdysiejszą halę do wypasania zwierząt, jeszcze z pozostałościami zabudowy. Ten klimat, ta trawa na zboczu, drewniany przewrócony płot, wielkie drzewa na tle zachodzącego słońca i widok na Beskidy.  Cud, miód i malina.

Siedzieliśmy tak do momentu zajścia słońca i zaczęliśmy się zbierać na dół, chociaż tak bardzo było nam żal opuszczać to wspaniałe miejsce. O tyle wyjątkowe, że bez ludzi, nie licząc kilkuosobowej ekipy w namiocie nad nami. Ale z nimi to było nawet raźniej, bo w mojej wyobraźni nawet w Beskidach można spotkać Trole, seryjnych zabójców, a przynajmniej wilcze watahy, stada dzików i ogromne brunatne niedźwiedzie. Z ludźmi czuliśmy się swojsko i bezpiecznie.

Chociaż z zazdrością patrzyliśmy na ich namiot i wałówkę, w głowach już nam kiełkować zaczął plan przybycia na Jaworową z ekwipunkiem, w celu rozbicia małego obozu.

Ostatni raz spaliśmy na dziko pod chmurką w Norwegii i bardzo tęsknimy za taką formą wypadu. Dlatego następny weekend był już w zasadzie dla nas przesądzon