Niedziela, upalnie i duszno. Polacy okupują każdy skrawek polanki nad jeziorem, stawem, ogrodowym basenem. Nie lubimy takich weekendów. Bo gdzie się człowiek nie obejrzy ktoś już leży na ręczniku, pije piwko na wodnym rowerku lub stoi w kolejce na Rysy. Paranoja…

My zaś przeczekujemy najgorszy upał, trwając cierpliwie w cieniu altanki i kombinujemy, gdzie może nie być tłumów 😉 

Jest plan- Słowacja na wyciągnięcie ręki przecież! Dwie godzinki w samochodzie to nie jest dla nas problem, dlatego ciśniemy na południe.  

Odnajdujemy szczyt o nazwie Moravské, który jest częścią Beskidu Żywieckiego, niemal kilometr od polskiej granicy. 

Podjeżdżamy na wioskę zabitą dechami, gdzie czas zatrzymał się dla mieszkańców w okolicach lat 60. Stare, porośnięte mchem samochody kwitną w ogródkach, psy oznajmiają nadejście obcych. Parkujemy przy kapliczce i ćiśniemy do góry, żółtym szlakiem.

Po drodze zaczepia nas babulinka zwisająca z parapetu okna. Pyta o co nam chodzi, że tam idziemy skoro już późno. Okazuje się być nad wyraz ciekawska i zadaje szereg pytań. Pyta czy mamy gdzie spać i nie potrafi zrozumieć, że Polacy włóczą się po Słowackich wioskach i to o tej godzinie. Chwilę gawędzimy z babcią, aż w końcu puszcza nas wolno dowiadując się, że jesteśmy małżeństwem. Ubawieni idziemy dalej, póki jeszcze psy pozwalają nam przejść. 

W okolicy nie widać żywej duszy, w lesie wilgotno i parno niczym w puszczy amazońskiej. Wchodzimy na niewielkie wzniesienie i ukazuje się nam piękno w czystej postaci. Pola, łąki, lasy, krzewy, zewszad góry, w dole wioska z dymiącym ogniskiem, przy którym młodzi napawają się środkiem lata. 

Takiego resetu dawno nie mieliśmy.  

Czekaliśmy na zachód, bo dawno nie mieliśmy okazji go oglądać w takich pięknych okolicznościach przyrody, jednak pech chciał, że trafiliśmy na pierwszy pochmurny wieczór od wielu dni…

Nie szkodzi i tak było cudownie, a najpiękniejsze w tym wszystkim było to, że oprócz Słowackiej babci nie spotkaliśmy ani jednej żywej duszy…:)