Końcówka roku- to dla nas zawsze jakaś niemoc, bezruch i wstyd się przyznać- lenistwo. Ale rok 2020 zaostrzył nam apetyt, pozwolił się rozwinąć i podkręcił na maksa. 

Nie chcieliśmy zbliżać się do świąt i znowu sprzątać, dekorować, lecieć w kule. Beskidy, Małopolska, Bieszczady, Morze, Dolny Śląsk- tych miejsc już zaznaliśmy aż nadto! Powiemy więcej- niektóre z tych ziem katowaliśmy kilka, a Beskidy kilkanaście razy. Potrzebowaliśmy województwa, ziemi, krainy- której nie znaliśmy.

Analizując wyszło nam, że nie byliśmy nigdy razem na Kieleckiej ziemi, a przecież jest dużo bliżej niż Pomorze, czy Bieszczady. Długo się nie zastanawialiśmy- tylko ruszyliśmy.

Już nam się podobało po drodze- bo złapaliśmy jakiś fajny zachodzik na polu. Pełni optymizmu, z dobrym żarciem, dojechaliśmy do rzeczki, którą oczywiście Arturo znalazł na Google Mapsie w domu.

 

Miejsce było zajebiste- ogromne połacie pustej ziemi, nad samą rzeczką- Białą Nidą, która nawet po ciemku wydawała się urokliwa. A i miejsce na ognisko się znalazło. Raj dla kamperowiczów, vanliferów i biwakowych świrów, bo od głównej drogi oddzielał nas lasek, ale byliśmy na tyle blisko cywilizacji, że w razie potrzeby można było szybko gdzieś podjechać.

Mroźny był poranek nawet przy przyjemnym na pozór słoneczku, ale to w końcu grudzień- marudy! Musi być zimno, kiedy jest już prawie zima. 

Przedłużyły się poranne rytuały, kawka, śniadanko, prowizoryczna toaleta. Po tym szybko się zebraliśmy i ruszyliśmy na eksplorację okolicznych terenów. 

Gieps pokazywał, że kilka lub też kilkanaście kilometrów (dla nas prawdziwe kilometry zaczynają się powyżej 400) dzieli nas od Chęcin i słynnego zamku królewskiego. Byłam na tym zamku jako nastoletnia dziewczyna, kiedy jeszcze jako szachistka miałam okazję grać tam na turnieju szachowym.

W każdym razie w dorosłym życiu nie powtórzyłam takiej wycieczki, dlatego chętnie tam pojechaliśmy. Tym chętniej, że w niedziele, w zasadzie w Mikołajki z rana, ile będzie osób zwiedzało zamczysko? 

Dosłownie kilku nas było licząc innych zwiedzających, a my szybko obeszliśmy, co było dozwolone do zwiedzania miarkując się z ograniczeniami. 

Co ciekawsze rzeczy okazały się być poza błoniami zamkowymi. Z boku na skałkach można było dopiero w pełni docenić królewski majestat i piękno. 

Trochę historii- bo ją akurat zwiedzając chętnie przyswajamy- ukazały nam ogromne drewniane rzeźby Królów i Sławnych średniowiecznych jegomościów rozstawione wokół zamku. Dobrze było dowiedzieć się kilku ciekawostek, o niektórych władcach. Bo nie oszukujmy się, ilu z nas czyta sobie w niedzielne południe “Poczet Królów Polski”. A z kolei na świeżym powietrzu, w cieniu średniowiecznego zamku, to aż chce się poznać te zamierzchłe historie, szukać sensacji! 

W dalszym przeczesywaniu terenu pomogły nam oczywiście internety i zaznaczone na zielono hasło na mapie- Cmentarz Żydowski. Oznaczało to ewidentnie spacer, ale pogoda, aż krzyczała, żeby przebywać na dworze! Słoneczko przewrotnie przygrzało nam w ten Mikołajkowy dzień! 

Dłuższy był to spacer, ale przez fajowe chaszcze, to już nam się podobało. Przy okazji było widać na niewielkich wzniesieniach większość okolicy- i całkiem nam przypadła ta panorama do gustu.

Doszliśmy na cmentarz i razem ze schowaniem się słońca za chmurami poczuliśmy ciarki na plecach. Groby wrosły w ziemię, pokryte były mchem i poprzewracane, krzyczały o perypetiach ludzi, którzy leżeli pod toną ziemi. Poczuliśmy się nieswojo chodząc tu, tak jakbyśmy komuś szperali w szafce. 

Oddaliśmy cześć umarłym, poczytaliśmy potem o biedaczyskach, którzy spoczęli na tej zapomnianej ziemi. Kirkut ten z prawdopodobnie z XVII w. skupiał żydów z okolic, ze względu na nietolerancję, która wokół panowała, nie mogli mieć w każdej mieścinie swojego pochówku. Chowali ich tutaj na tej ogromnej nekropolii, która z czasem zaczęła służyć okolicznym chłopom, jako źródło potrzebnych rzeczy dla domostw (drewniane nagrobki, kamienne płyty). 

Przykro było patrzeć na zapadłe cmentarzysko, ale pocieszeniem było oglądanie poustawianych na grobach kamyków. Charakterystyczny symboliczny gest dla ludzi wyznania Mojżeszowego, żeby zmarłym oddać niejako cześć już po pogrzebie, w którym nie było im dane uczestniczyć. Ustawiając taki kamień na nagrobku okazywało się najwyższe dobro wobec zmarłego- a uwierzcie kamieni tam było mnóstwo! 

 

Zrobiło się nostalgicznie i sentymentalnie, ale jednak fizjologia wzięła górę i szamy nam się zachciało! 

Wszystko mieliśmy ukartowane już wcześniej- kupiliśmy mięso mielone, pomidorki, sałatę, ogóreczki, ser halloumi i planowaliśmy zrobić burgery- w stylu Makłowicza- na łonie natury! 

Podjechaliśmy znowu pod Białą Nidę z innej strony i rozkładając się obozem- przygotowaliśmy sobie pyszny obiad. Wiemy już skąd wzięło się powiedzenie, które często słyszymy na Śląsku, że “Piździ jak w Kieleckim”, bo rzeczywiście pizgało złem. Żeby nie pozbywać się tłuszczu z wnętrza busika wszystko smażyliśmy na dworze i tam też zjedliśmy nie wytrzymując jednak lodowatego wiatru długo. 

Żal nam było się stamtąd zabierać, bo jak okiem sięgnąć widać było niezwykłą ziemie. Rzeka zakrętasem płynęła, przy niej pojedyncze drzewa, w oddali niewielkie tereny leśne, a wokół stepy i jedyne co nam przychodziło do głowy- istna SAWANNA!