Długo czekaliśmy na wypad w zimowe górki, takie, które nie będą dla nas inwazyjne, przyprawiające o stres, dreszcze no i żeby było blisko. Beskidy wydają się być idealne- są stosunkowo najbliżej od nas, nie są to Himalaje- żebyśmy potrzebowali raków i czekanów, oraz wejście na dowolny szczyt jest do ogarnięcia w 2h w jedną stronę.  

Myślenie lepiej zostawić filozofom- bo wszystko się jak zwykle pochrzaniło. 

Weekend, ferie zimowe- dla wszystkich w tym samym terminie, oraz słoneczko i minusowa temperatura, przyciągnęła w Beskid Żywiecki tłumy ludzi. Takie, że pół godziny szukaliśmy parkingu- żeby móc z ledwością zostawić naszego peugeota na pastwę losu, ledwo się mieszcząc gdzieś z boku na wzgórzu. 

 

Wchodząc na szlak już widzieliśmy “pikniki” czyli klasyczna rodzinka z dziećmi i toną gratów, które były im potrzebne do zimowej wycieczki. Sanki, narty, jabłuszka, co ja mówię-  całe tarty jabłkowe!

No cuda na kiju, hałas niczym na Krupówkach, ale dobra- jest cudowna pogoda, będzie pięknie!

Skrzętnie omijaliśmy te tabory i uważając na zjeżdżających z górki na pazurki, cisnęliśmy pod górę. 

Był lodzik na szlaku, oj był. Co rusz na ślizgawce jechał niejeden piechur, a co drugi nie omieszkał wyrazić głośno zdziwienia z tego powodu. 

Polecamy wam drodzy czytelnicy i podróżniczy, miłośnicy gór- żeby mieć zawsze w plecaczku raczki, biorąc pod uwagę styczniowe wyprawy w góry, nawet te “niskie”

 

Przed wyjazdem naczytaliśmy się ogłoszeń o tym, żeby jednak nie pozwalać dzieciakom zjeżdżać po szlakach, bo lodowisko, które się na nim robi po takich bobsjelach może stanowić problem…

Ale wyłączyliśmy moralizatorstwo i cieszyliśmy się przyrodą. A trzeba przyznać, że było zachwycająca.

Białe, wysokie, pobielone drzewa, z każdym krokiem większe zaspy iskrzące się od złota i bieli…Istna zimowa kanonada. Było rzeczywiście magicznie, chociaż to tylko Beskidy, albo aż zimowe Beskidy! 

Spociliśmy się jak szczury trzymając tempo, nie wiadomo zupełnie w jakim celu? Po prostu jesteśmy przyzwyczajeni, że mając kilkugodzinną wędrówkę przed sobą trzeba cisnąć 🙂 

Spuszczając z tonu spacerkiem dokończyliśmy wejście na szczyt- Wielką Raczę, która już z daleka świeciła drogowskazem i żółtą tabliczką “Granica Państwa”. Szczyt był przepełniony ludźmi, całymi tabunami, plecakami, kanapkami, termosami.

Zawróciło nam się w głowie od kolorowych narciarskich gaci, ale trzymaliśmy się dalej dzielnie. 

Sami sobie wybraliśmy taki popularny szlak! A już mamy jakieś tam górskie doświadczenie przecież 🙂 

Jak największe cwaniaczki stwierdziliśmy, że poczekamy do zachodu słońca na górze, na której już przecież nikogo nie będzie o tej porze. No jasne geniusze z nas, ale była dopiero 13.15- czyli do zachodu pozostały 2h. Co więc mieliśmy robić przy minusowej temperaturze na wietrznym wygwizdowie? Zaczęliśmy łazikować w poszukiwaniu zjawiskowych zdjęć.

Nie był to problem bo wszędzie śnieg malował świat na piękny zimowy krajobraz. I tak się szwendaliśmy w poszukiwaniu dużych zasp, żeby móc trochę się powygłupiać i potarzać po śniegu. 

Zauważyliśmy, że po jednej stronie, gdzie się zapuściliśmy nie było nikogo, większość oblegała schronisko i szukała czegoś ciepłego do picia, jedzenia, siedzenia?

Jedynie trójka ludzi- prawdopodobnie złożona z mamy, taty i uroczej córki stała niedaleko i patrzyła, co my odwalamy. 

Skończyliśmy te skoki do śniegu, porobiliśmy fotki i się powoli pakujemy, bo jednak zachód był zbyt odległy w czasie, żeby na niego czekać. 

Dziewczynka zaczęła się rozbierać, a ojciec odpakowywał coś z pokrowca, który miał na plecach, mama przygotowana z komórką. Co się dzieje? Okazało się, że z pokrowca wyjęli akordeon, a dziewczę ze słowiańskim warkoczem miało pod kurtką piękny folklorystyczny strój. Zaczęła swoim głosikiem śpiewać na całe gardło i przygrywać sobie na akordeonie….

Ludzie na Wielkiej Raczy usłyszawszy jej śpiew zamarli, a my stojąc najbliżej opuściliśmy zgodnie szczęki

Arturo zrobił jej kilka pięknych fotek, bo rodzice nie protestowali. Mała nieskrępowana niczym zaśpiewała kilka utworów po słowacku i schowała akordeon.

Wzruszyliśmy się tym koncertem i długo nie mogliśmy wyjść z podziwu talentu i odwagi młodej Słowaczki.

Zrobiło się jeszcze bardziej klimatycznie, ale musieliśmy już zmierzać w dół, bo wiało złem.

 

Idąc w dół rozmawialiśmy, czy zdarzyło nam się kiedyś coś równie pięknego i dziwnego jednocześnie, będąc na szczycie?

Chyba nie, a nasze dywagacje już na samym dole przerwał główny mózg dowodzący- Arturo w rzeczy samej. Jego raczki na butach zaplotły się i sprowadziły go do parteru, zupełnie tak samo, jak mnie w Tatrach kilka tygodni temu.

Niczym porażony prądem węgorz chwilkę się powił na ziemii, bo nie potrafił rozplątać nóg, jednocześnie zatrzymać się i wstać haha

Jego spektakularny upadek skończył się kilka metrów niżej przez lód, i wzniesienie, na którym się wyrąbał. Było trochę śmiechu, już po sprawdzeniu stanu technicznego uzębienia.

Mieliśmy co wspominać w drodze powrotnej, bo żeby życie miało smaczek- raz Słowacka dziewoja, raz Węgorz- chłopaczek! 

Sucho i pszaśnie co? No tak u nas zazwyczaj bywa.

PS. Szukajcie dziewoi ze słowiańskim kucem i akordeonem na Beskidzkich szczytach 🙂