Umowny koniec Europy, największa populacja maskonurów, czy sławny globus- któż nie słyszał o samym krańcu starego kontynentu, o Nordkappie? A Senja– druga, co do wielkości wyspa Norweska i jakże piękna, można by rzec tropikalna kraina. Oba te miejsca z roku na rok bardziej popularne, zatłoczone, prawdziwe mekki w alfabecie norwegofilów. Przemierzając jednak  Norwegię to te najbardziej odległe i zapomniane tereny robiły na nas największe wrażenie. Przypadkowe plaże, puste fiordy, samotne płaskowyże. Dobrze jest poczytać i pooglądać fotki na grafice googlowskiej z tych kultowych norweskich atrakcji i je zobaczyć, ale to, co leży gdzieś pomiędzy zwali Cię z nóg. 

Plaże w okolicy Havøysund

Naszym miejscem docelowym, a zarazem pierwszym noclegiem w samej Norwegii były okolice Havøysund. Jest to ostatnie miasteczko wysunięte na północ na wyspie Havøya, już przed samym Nordkappem, pod Magerøyą. Oglądając malutki cypelek, którym było to nadmorskie miasteczko, równocześnie oddalając go na mapie ma się wrażenie, że to wyjątkowe miejsce. Tam się musi coś dziać, zadziałać pewna symbolika końca i początku, wody i wiatru, zimna. Pojechaliśmy na sam kraj tej wyspy, żeby się przekonać czy coś wspaniałego się wydarzy. Ale nic nie nastąpiło. Wróciliśmy się i obraliśmy kierunek na południe, z zamiarem powolnego poruszania się w kierunku Senji. Wolniej się już nie dało, chcieliśmy delektować się każdą chwilą tu spędzoną. 

Drogi były puste i pełne zarazem. Ani śladu samochodów, czy ludzi, jednak ruch zwierzęcy nadawał tym samotnym szosom wyjątkowy wyraz. Mimo stromych skał i wąskiej krętej drogi, nie brakowało przestrzeni na zaparkowanie samochodu, czy rozbicie się. Tak też robiliśmy jadąc cierpliwie za szpalerem reniferów, które uwielbiały torować całą drogę. O ile te nieco pokraczne stworzenia były w ciągłym, chociaż powolnym ruchu, o tyle owce i barany wolały pozycję półleżącą przy barierkach oddzielających pastwiska od jezdni. Nigdzie nam nie było spieszno, więc na widok trzód cieszyliśmy się, otwieraliśmy okna i próbowaliśmy nawiązać kontakt, ale zwierzęta ewidentnie nie były zainteresowane. Cudownie było je oglądać na ich ziemi. Niczym niezmącone, niczego nie potrzebujące podrygiwały do trawy. 

Okolice Havøysund

Wiało złem. Wiatr przeszywał kości, a komary oblegały każdą część odkrytego ciała. Zatrzymywaliśmy się co rusz w pobliżu klifów i patrzyliśmy na ocean. Tutaj mieliśmy poczucie końca świata, głównie przez pustki, surowy klimat i błogą ciszę. Wprowadzaliśmy się w atmosferę tymczasowości, dla większego dramatyzmu. Pozwalaliśmy, żeby zimny wiatr smagał nasze twarze i włosy zraszały się od wilgotnego deszczu. Potem ogrzewaliśmy się w busie przy kawie, patrząc jak stado reniferów otacza nas z każdej strony. W jednej chwili z potwornej szarości wyłaniała się biała i kudła chmura, a tuż za nią pomarańczowe i gorące słońce. 

Okolice Havøysund

Ognista kula oświetlała na kilka minut tę szarą krainę pokrytą gdzieniegdzie soczystą zielenią. Czasami słońce wychodziło na kilka minut w ciągu dnia, a my rzucaliśmy wtedy wszystko, żeby chłonąć te momenty. Trudno było mówić o kąpieli w morzu, bo klify tworzyły pionowe, strome ściany. Chęć skorzystania z wody tutaj wydawała się nienaturalna, przy odczuwalnej temperaturze -2 stopnie C. 

Mocno zadziwiała nas fantazja i wyobraźnia, którą posiadają Norwegowie. Na pustym obszarze, gdzie na skale wyrastały dwa drewniane domy, a wokół jedynie strzeliste skały, które wydawały się tutaj stróżować od milionów lat, oni postawili betonową toaletę, parking i podest, na którym przemieścisz się nad samą lodowatą plażę i mokry piasek. Tak jakby dla tych kilku turystów był ten standard absolutnie niezbędny, chociaż kąpali się codziennie pod chmurką, a w samochodzie spali w czapkach. W momencie, kiedy ty jesz i myjesz się na dziko, w deszczu i wietrze, który głowy urywa, oni zapewnią Ci komfort, taki jaki tylko mogą. 

Okolice Havøysund

Przemieszczając się już w kierunku Tromsø szukaliśmy kameralnego fiordu, jeśli można użyć takiego oksymoronu. Długo jechaliśmy po ideał niezmącony żadnym kamperakiem. Odnaleźliśmy rybacką osadę, z takimi widokami, których to kadrów nie powstydziłby sam Wes Anderson, a w jednym z uroczych domków na skale Jo Nesbø stworzyłby kolejną powieść kryminalną. To miejsce to Øksfjord. Mała wioska rybacka, która mimo skromności w infrastrukturze ma do zaoferowania powalającą i bezwstydną naturę. Głęboki fiord, skały, które przywodzą na myśl raczej klify morza śródziemnego, małe porciki i łódki zacumowane przy domach. Siedząc na kamieniach wyrastających z oceanu, patrząc z jednej strony na osamotniony dom, z drugiej na skały, które obrosły zielenią, łowiliśmy śledzie, przy akompaniamencie buchających waleni. 

Zjedliśmy najświeższą rybę w naszym życiu, taką prosto z oceanu. Nigdy już nie będzie zdrowiej i smaczniej. To było piękne przeżycie w najbardziej malowniczym miejscu. W miejscu, które nie jest opisane w przewodnikach. Gdzieś między Nordkappem, a Senją. 

Øksfjord