Wyjeżdżamy bardzo późno, żeby tylko szybko wejść na górę, zobaczyć pięknie zachodzące słońce, uwiecznić ten widok i prędko zejść.
Już na początku szlaku wiemy, że ludzi będzie niewielu- co nas niezmiernie cieszy, bo nie istnieje nic bardziej ekscytującego, niż puste szlaki i cisza w górach.
Idziemy po skrzypiącym śniegu, drzewa wokół lekko pobielone, a ich korony drzew zamykają się na górze tworząc śnieżny tunel. Bajka!
Idziemy szybko, to i mrozu nie czujemy, ale wystarczy na chwilkę się zatrzymać i już chłód daje się we znaki. Słoneczko jednak nas wspaniale rozgrzewa, dawno nie świeciło już tak mocno i jasno. Nie możemy się nim nacieszyć, zwłaszcza Artur, który łapiąc dobre światło znowu biega z aparatem. Pogania mnie, bo ucieka mu złota godzina…
Jesteśmy już na szczycie, paradoksalnie niewielkim Soszowie Wielkim- szwendamy się po okolicy i znajdujemy idealne miejsce na zachodzik. Rozstawiamy się z aparatem i czekamy. Trwa to długie minuty, więc żałujemy, że nie wzięliśmy termosa z ciepłą herbą. Słońce już nisko, zgasła lampka, a my nadal się kręcimy i dokumentujemy te fiolety i róże na niebie. Tak się zachwycamy, tak zwlekamy, że zastaje nas totalna ciemność.