Dziewiczy wschód Polski- jest dla nas bardzo atrakcyjny i surowy. Puste połacie ziemi skute lodem jeziora i stawy są magiczne. Ostatnie tygodnie związane są głównie właśnie z tą częścią Polski. Grudniowe Bieszczady,  Święta Bożego Narodzenia na Podlasiu, aż wreszcie przyszła pora na nieznane RoztoczeTyle się naczytaliśmy o Roztoczu, o jeziorach, rzekach, pięknej przyrodzie. Oglądaliśmy filmiki, zdjęcia, opisy. To wszystko pewnie prawda, ale przyjechaliśmy na Roztocze w lutym, a tam Lodowa Kraina- czyli zero zieleni, żadnych błękitnych tafl wody, nic. Wszędzie biało, albo szaro i ponuro. 

Nie szkodzi- nam się i tak podobało. Dlaczego? Głównie dlatego, że było wszędzie pusto. A to już dla nas największy plus każdego wypadu. Czytaliśmy o pięknych stawach Echo w Roztoczańskim Parku Narodowym. Pojechaliśmy w to jakże enigmatyczne miejsce i urzekło nas bardzo. Drewniane podesty zbudowane wzdłuż plaży nad stawami przywodziły na myśl nadmorskie okolice. Wysokie drzewa iglaste, słoneczko przebijające się przez ciężkie chmury, ale nade wszystko ujęły nas skute lodem Stawy Echo. 

Pierwszego dnia dotarliśmy na nie około południa, przez co nie byliśmy tam sami, a z grupką innych ludzi. Można było swobodnie przejść na środek lodowego stawu bez konsekwencji. Mróz był srogi od kilkunastu dni- woda wydawała się być kompletnie zlodowaciała. Ufaliśmy, że jeśli miejscowi biegają po stawach, to jest względnie bezpiecznie.

Pojeździliśmy po okolicy, zaliczyliśmy kilka wzniesień, głównie kręcąc się przy Zwierzyńcu. Bardzo liczyliśmy na zachód słońca i w tym celu udaliśmy się na piękny drewniany punkt widokowy na Białą Górę, ale pogoda całkowicie nas zawiodła. 

Trochę rozbici pojechaliśmy do Zamościa, żeby pójść na mszę do Kościoła. W zasadzie było nam obojętne, jaki to będzie kościół, czy Katedra, a byliśmy w gruncie rzeczy uzależnieni od pory dnia. O tej godzinie znaleźliśmy mszę świętą w Parafii Zmartwychwstania Pańskiego i św. Tomasza Apostoła. Jak cudownie, że tam trafiliśmy! Po pierwsze część tego Zamościa, którą udało nam się zobaczyć, [po drodze do kościoła, była piękna. Rynek, sukiennice przypominające nieco Kraków, odnowione budynki, urocze kamienice i małe okienka nad sklepami, których witryny prosiły o wejście do środka. Mój mąż nawet przyznał się, że w takim mieście mógłby mieszkać.

Sama Katedra urzekła nas swoim wnętrzem i bogactwem, rozbudowanymi bocznymi kapliczkami i ołtarzami. Ale to co było najprzyjemniejsze- to uroczy śpiew Pani organistki. Krótko i pobieżnie zachwycaliśmy się Zamościem, ale my nie z tych, którzy lubią miejskie wycieczki, dlatego potruchtaliśmy szybko do busa, bo temperatura spadła grubo poniżej zera. 

Martwiliśmy się o nocleg, bo nie mijaliśmy nigdzie bezpiecznych wjazdów do lasu, żeby spokojnie zaparkować Vana nie zakopując się przy tym. Nie  jest dobrze też stać gdzieś zupełnie na widoku przy drodze.

Arturo oczywiście wykombinował, że skoro mamy rzekę i zewsząd bilbordy atakują nas informacjami o spływach kajakowych, to gdzieś muszą być na trasie wyznaczone miejsca do siedzenia, odpoczynku, czy zakończenia przygody z kajakiem. Znaleźliśmy takie miejsce, za mostkiem, przy Wieprzu. 

 

Idealnie! Wiata, miejsca na ognisko, szerokie ogromne pole z krzewami i drzewami porośniętymi gdzie bądź. Wymarzone miejsca na kemping, bo oddalone od głównej drogi, a i zjazd z mostku nie dla przeznaczony dla wszystkich samochodów- stąd czuliśmy się podwójnie bezpiecznie. A może niebezpieczeństwo czaiło się wśród nas….Było potwornie zimno i wszystko szło jakby opornie. Najpierw udało mi się zepsuć kuchenkę, którą po wielu trudach i znojach- mąż naprawił. Ponieważ w zasięgu wzroku nie było żadnych gałęzi, drewna, niczego, co nadawałoby się do zrobienia ogniska…..dlatego pojechaliśmy do sklepu po węgiel drzewny, innej opcji nie było. Na samym końcu weszłam nawet buciorami do szklanek pełnych wina, ale ostatecznie straty nie były wielkie. 

 Zrobiliśmy ognicho, wypiliśmy winko i grzaliśmy się długo przy gorącym ogniu. 

Mieliśmy okazję podpatrzeć nawet dwie grupki morsów, które zaczaiły się na rzece. Nie przeszkadzając sobie nawzajem, każdy zajmował się sobą. 

Nazajutrz wstaliśmy w wyśmienitych humorach i szybko pojechaliśmy ponownie na Stawy Echo- o 7 rano nie mogło tam być nikogo! 

Nie myliliśmy się, postanowiliśmy wypróbować naszą nową zabawkę- drona. Siedząc na środku zamarzniętego jeziora na kocyku uznaliśmy, że jest to dobra sceneria na pierwsze dronowe zdjęcie. Szybko zakończyliśmy ten piknik, bo mróz okropnie smagał nas po twarzach i kończynach, a latanie przy silnym wietrze nie należy do bezpiecznych.

Byliśmy zadowoleni jednak z możliwości pobycia sam na sam z naturą, ale Roztocze nie pokazało się nam nawet w jednej setnej. Wrócimy po więcej- na wiosnę!