Może nad morze? Długo czekaliśmy na słoneczny weekend, czy może taki weekend czekał na nas, a ściślej rzecz ujmując, to słoneczna Karwia nas wypatrywała,  ukochane miejsce nad Bałtykiem. Prognozy były sprzyjające, przynajmniej jeśli chodzi o sobotę- dlatego w piątkowe popołudnie mknęliśmy czym prędzej przez Polskę.

Uważamy, że pobyt nad polskim wybrzeżem bez pogody jest słaby. Uwielbiamy aktywności na zewnątrz, a nadmorski wiatr w połączeniu z zimnem, i nie daj boże z deszczem, to zgroza! 

Pełni optymizmu zacumowaliśmy tam gdzie zawsze, bo w Karwieńskim Błocie Drugim. Uwielbiamy te lasy, tę bajkową zieleń, te ujmujące wydmy- no woda jest wszędzie podobna, ale tutaj jest jakoś bardziej zielona! 

Czujemy się na tych terenach, jak w innej krainie, która pozostaje w większości nietknięta zabudowaniami i infrastrukturą nadmorskich miasteczek (chociaż pewnie nie na długo, bo pierwsze wycinki lasów można dostrzec jadąc równolegle do linii brzegowej). Pomijamy domostwa, stragany, restauracje- interesuje nas jedynie natura! 

 

Czujemy taką nostalgiczną potrzebę gapienia się na wodę dwa razy w roku- koniecznie mocno poza sezonem, bo więcej niż kilka osób na plaży jest nie do zniesienia. 

Piątki są dla nas typowo robocze- dajemy sobie początek weekendu na dojazd, a prawdziwy trip zaczyna się od soboty. Lubimy generalnie spać w miejscach tylko raz- ale Karwieński parking jest dla nas tak sentymentalny, że fajnie było wrócić na stare śmieci. Rano przywitało nas słoneczko, aczkolwiek ledwo żywi wygramoliliśmy się z łóżka (to za dużo powiedziane, raczej sturlaliśmy się z sosnowych desek) około 9. Śniadanie w vanie i  poranna toaleta nie zajmuje, jak się domyślacie, 15 minut, dlatego zeszło nam z godzinę. Patałachy! Nadal się tak ślimaczymy, głównie dlatego, że na małej powierzchni, kiedy nie możesz się w pełni wyprostować i łapami wszystko przewracasz, zalicza się sporo wpadek. 

To wszystko nieistotne, bo przecież kilka metrów od nas jest morze, słoneczko i cudowny piasek. Idąc w trekach, a swoją drogą dziwne jest chodzić w ciężkich, górskich butach po plaży, piasek wlewał się nam od góry i gilgotał między palcami, a szaliki, nakrycia głowy, kurtki, kaptury wirowały na wietrze. Liczyło się słońce, pustka, miękkie podłoże, książka w moim plecaku, a w plecaku Artura aparat i dron. 

 

Ten przebierał nogami, bo zabawkę chciał wypróbować, ja przebierałam rękami bo chciałam czytać, a zapomniałam wziąć rękawiczek. Każdy tak przebierał i marudził na zły los-  wiało niemiłosiernie, dlatego drona trudno było odpalić, a ja nie mogłam przewracać stronnic, gdyż ręce chowałam, żeby mi nie odpadły. Kiedy już każdy odnalazł wymarzone miejsce i była nadzieja na wszystkie pieczenie, zrobione na jednym ogniu- ludzie zaczęli się szwendać przy wydmach i Artek uciekł. Mnie skoczył pies na okular i tyle sobie poczytałam. Kiedy już ogarnęłam piasek w oku, piasek na kocu, piasek na książce- Artur przyszedł i stwierdziliśmy, że przyda się rybka na obiad. 

 

Przeważnie gotujemy, jednak nad morzem to rybę się przecież wcina. Chociaż dziwnie się zajada dorsza z frytkami z plastiku poza smażalnią, ale czasy są nadzwyczajne…

Szwendaliśmy się po plaży jeszcze, co było trudne przy upierdliwym wietrzysku, a mój mąż dodatkowo wymyślił, że dzisiaj będzie wyjątkowy zachód słońca, dlatego kazał mi czekać na cuda z nieba….I okazało się, że nadeszły! 

 

Zachód słońca był bajeczny, a my poczuliśmy się, jak w słonecznej Kalifornii- wydmy i drzewa je pokrywające robiły za palmy, a niebo mieniło się na różowo-pomarańczowo. Kiedy już dosłownie siłą ciągnęłam starszego Novembera do busa, żeby odpocząć od tej wietrznej chłosty- zaczął się wschód księżyca.

 

Takiej kuli ogromnej jeszcze nikt z nas nie widział, a hitem był koleś, który zamiast podziwiać z nami ten cud natury, bawił się w tropiciela skarbów chodząc z żelastwem po plaży. Byli też rybacy w woderach i namiociku, którzy nie wzruszyli się wcale widokiem. Nie wiemy, czy to takie normalne, ale my byliśmy zachwyceni…

Po długich minutach poszliśmy na coś ciepłego do busa. A następnie zmieniliśmy miejsce do spania, które pamiętaliśmy z poprzednich wypadów. 

Była to ogromna polanka, otoczona drzewami z dwóch stron i zakrywająca pięknie nam busika. Mimo tylu wyjazdów, nie nauczyliśmy się jeszcze wszystkiego, bo w nocy rozszalała się wichura obudziła nas i postraszyła łamanymi gałęziami drzew centralnie nad naszym dachem. Dla bezpieczeństwa wjechaliśmy busem na polankę, tak, żeby w razie powalenia, drzewa nie mogły nas dosięgnąć. Po średnio przespanej nocy obudziliśmy się i pojechaliśmy do Ostrowa na mszę.  W tej niewielkiej miejscowości- znajdziesz równie magiczne wydmy i lasy. 

Niestety niedziela była zimna i pochmurna, dlatego pożegnaliśmy morze będąc jedynie chwilkę na plaży, podziwiając taniec wiatru z piaskiem i małą burzę piaskową, która się z tego związku zrodziła. Bałtyk znowu był nijaki dla nas, szczególnie bez słoneczka. 

Bez marudzenia, zadowoleni pojechaliśmy do domu, na Śląsk, wdzięczni za cudowny weekend, wschód księżyca i gofry z owocami! Słoneczna była znowu ta Karwia, do następnego!